Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest boleść... Nie mogłam poruszyć ani ręką, ani nogą. Zwolna odlatywała od mojego serca zmora i cicha radość, że to był sen, radość, jak święty promień słoneczny, sączyła się do jego głębi. Cóżby kto mógł tak na świecie kochać, jak ja tej nocy mojego brata? Zdaje się, że ludzie najsilniej kochają swoją familię. Ja nie lubię tych moich uczuć rodzinnych, ani je cenię, a nic nie ma nade mną takiej okrutnej, takiej niezgłębionej władzy, jak one. I co to jest?
Czy należy mieć takie uwielbienie dla osób, które może tego nie są warte?
Przecie tyle zjawisk, osób i spraw na ziemi... Jakież to zdanie wypisałam tutaj?...
2 Grudnia. Henia ma odrę, a ja godzinę wolną. Wpadłam do domu i siedzę sama. Ach, jak niemiło... Mgła o barwie śniadej wlała się w zaklęsłe podwórza. Dopiero godzina czwarta, dzień jeszcze, a nie widać odległych wieżyc dachów, które zawsze rysują się na moim horyzoncie. Tylko bliższe kominy, zarówno kwadratowe, ceglane, jak wązkie, okrągłe z blachy odbijają się w zmoczonych, oślizgłych płaszczyznach swych dachów, jak pale i słupy w wodzie stojącej. Codzień szare i żółtawe mury są teraz jakieś sine, przeziębłe. Okna znikły prawie, albo majaczeją, niby zapadnięte doły oczne twarzy śmiertelnie chorej. Asfaltowy trotuarek na dnie podwórza ślini się rzadkim błotem. Tuż blizko, za oknem słychać monotonny szelest. Wychylam się, natężam wzrok i przez zapocone szyby, niby przez pajęczynę, dostrzegam coś we mgle Kupa żółtej gliny, a w niej coś się rusza, coś się »gmera«, jak u nas mówią.