Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeśli nie kułaka w plecy, to przynajmniej słowo, często twardsze od pięści. I nie było apelacyi. Moje lekcye, gdy Radek się wyprowadził po skończeniu budy, odrabiałem w kuchni, na stole zawalonym rondlami, wpośród ziemniaków i masła. Ileż to razy ciotka mię wyganiała precz, za byle winę! Ile razy musiałem błagać na klęczkach, żeby mię znowu przyjęła do swego »domu!« Czasami w przystępie świetnego humoru dawała mi swoje rozklapane trzewiki, w których, ku szczerej radości całego gimnazyum, chodzić musiałem. Trafiła się zima, kiedy sypało się w prunelowych pantoflach z wysokimi obcasami, albo inna, w której całym ciągu mogłeś był widzieć na śniegu ślad moich bosych nóg, choć niby to były okryte przyszwami. Jakem się tylko przywlókł do piątej klasy, bryknąłem stamtąd. Ale całe moje dzieciństwo, cała pierwsza młodość upłynęły w nieopisanym, wiecznym przestrachu, w głuchej nędzy, którą teraz dopiero pojmuję. A zresztą, a zresztą... co to gadać...
— To ci ciocia dopiero... — śmiał się Wiktor. — Nieboszczyk ojciec nie lubił o niej gadać, o tej ciotce, a jak się tylko urznął zdrowo, to zaraz na nią klął, co się zmieści.
Tomasz machnął ręką i szedł w milczeniu.
Ulice pełne już były światła słonecznego. Przy domach utulonych drzewami słały się fiołkowe, pachnące cienie.
Tomasz i Wiktor zawrócili właśnie w kierunku dzielnicy fabrycznej i stanęli na wzgórzu, skąd ją całą można było widzieć. Z głębi odległych murów ciągnęła w szczere pole Wisła, wygięta jak ogromny łuk z ja-