Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyciągnął Karolę do siebie i ucałował. Nie broniła mu tego. Wpatrywała się tylko w jego oczy swym ciężkim wzrokiem, jakby z zapytaniem, co jej z tego przyjść może. Franek palnął »wujka« w mankiet i, bąknąwszy coś mdłego na kilka pytań, wydalił się w kierunku kupy kolegów. Dyskurs z ciotką nie kleił się, a natomiast, jak to często w takich razach bywa, przychodziły Judymowi do głowy myśli własne, nowe, nie nadające się wcale do zużytkowania ich w tej rozmowie. Te dzieci, biegające w ciasnym zaułku, ogrodzonym przez nagie i niezmierne mury, przypominały, niewiadomo czemu, stado wiewiórek zamkniętych w klatce. Gwałtowne ich ruchy, nieustanne skoki domagały się szerokiego placu, drzew, trawy, wody...
— Tomciu-by się chciał pewnie zobaczyć jak najprędzej z Wiktorem? — rzekła ciotka, nie lubiąca nigdy udawać szczerości uczuć, których nie żywiła.
— A no, rozumie się.
— Z nim trudno się tera zetknąć. Czasem to i trzy dni, trzy noce w domu go niema.
— A gdzież on bywa?
— Ba, wie to kto? Może zresztą dziś akurat przyńdzie...
— To ja tu wpadnę wieczorkiem, a teraz chciałbym się z bratową przywitać. Można do niej zajść do fabryki, wpuszczą mnie tam?
— Czasem to i wpuszczą. Niech Tomciu spróbuje. Przecie wam, panom doktorom łatwiej, niż nam, hołocie...
— Gdzież się ta fabryka znajduje? — zapytał Judym, któremu ta rozmowa zaczęła już ciężyć.