Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełzały dzieci, okryte brudnymi łachmany i same brudne nad wyraz. Każda taka jama była siedliskiem kilku osób, które pędziły tam żywot na szwargotaniu i próżniactwie. W głębi siedział zazwyczaj jakiś ojciec rodziny, zielonkowaty melancholik, który od świtu do nocy nie rusza się z miejsca i, patrząc w ulicę, trawi czas na marzeniu o szwindlach.
O krok dalej roztwarte okna dawały widzieć wnętrza pracowni, gdzie pod nizkimi sufitami skracają swój żywot schyleni mężczyźni, albo zgięte kobiety. Tu widać było warsztat szewski, ciemną pieczarę, z której wywalał się smród namacalny, a zaraz obok fabrykę peruk, jakich używają pobożne żydówki. Było takich zakładów fryzyerskich kilkanaście z rzędu. Blade, żółte obumarłe dziewczyny, same nie czesane, ani myte, pracowicie rozdzielały kłaki... Z dziedzińców, drzwi, nawet ze starych dachów, krytych blachą lub cegłą, gdzie szeregiem tkwiły okna facyatek, wychylały się twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate i patrzały oczy krwawe, ciekące, albo zobojętniałe na wszystko w niedoli, oczy, które w smutku wiecznym śnią o śmierci. Przy pewnej bramie Judym zetknął się z kupcową, dźwigającą na obu rękach ciężkie kosze z jarzyną. Była całkiem rozmamana. Perukę zsunęła w tył, niby kaszkiet, i ogolone jej ciemię bieliło się, jak łysina starca. Wypukłe oczy patrzały przed siebie z wyrazem męczarni, która przeistoczyła się w spokój — bez żadnego życia, jakby były skorupami jaj, w nabrzmiałych wenach czoła i szyi krew zdawała się głośno stukać. Na progu jednego ze sklepów, siedział stary, zgarbiony żyd, tragarz. Zostawił wśród ulicy dwie