Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy z okien wagonu widział krajobraz, wioski z ich białemi chatami, bezbrzeżne pola, zboża dojrzałe — nie wyczuwał wielkiej różnicy między tym krajem a ziemią francuską. Tu i owdzie sterczały dziwne kształty fabryk i wskróś jasnego nieba szły dymy. Do wagonu wsiadali wieśniacy bynajmniej nie głupsi od francuskich, czasami tak mądrzy, że aż miło, rzemieślnicy i robotnicy — tacy sami, jak francuscy. Słuchając ich rozmów, mówił do siebie co chwila: — a bo to prawda, że jesteśmy barbarzyńcami, półazyatami! — Nieprawda! — Tacyśmy sami, jak każdy inny... Walimy naprzód i kwita! Żeby tu wsadzić jednego z drugim, to widziałoby się, czyby i tak potrafili, wycackani przez ich parszywe konstytucye...
To miłe, optymistyczne wrażenie Judym przywiózł w sobie do miasta, jakby żywy i słodki zapach pól rodzinnych. Wyspał się setnie, a teraz pierwszym rzutem oka witał »starą budę«, Warszawę.
Wraz z tem spojrzeniem — przyszli mu na myśl krewni. Czuł konieczność odwiedzenia ich nietylko z obowiązku, ale także dla samego widoku swoich twarzy. Wyszedł z hotelu i, posuwając się noga za nogą, zginął w tłumie, który przepływał chodnikiem ulicy Marszałkowskiej. Cieszyły go bruki drewniane, rozrost drzewek, które już pewien cień rzucały, nowe domy, powstałe na miejscu dawnych ruder.
Minąwszy ogród i plac za Żelazną Bramą, był u siebie i przywitał najściślejszą ojczyznę swoją. Wązkiemi przejściami, pośród kramów, straganów i sklepików wszedł na Krochmalną. Żar słoneczny zalewał ten rynsztok w kształcie ulicy. Z wązkiej szyi między