Strona:PL Stefan Żeromski - Duma o hetmanie.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomruk drwala, co ścina pień odwiecznego buka, niepołoma dla halnych wichrów w tatrzańskiej puszczy. Zmydlony koń, złotem od bezcennego rzędu migający, skacze susami w puste ulice ludzkiego przerażenia, rży dziko, wykręcając się wokół na zadzie tanem bojowym w okrągłych porębach śmierci.
W prawym szyku Herman Denhof, jak strzała wbił się w skrzydła janczarskie. W zagon spahisów się worał. Dwie chorągwie rajtaryi w łosie kurty zaszyte wciosały się pod jego rozkazem i utkwiły w czele wroga, jak czekan nieugiętą ciśnięty prawicą. Z niewyrwanemi z piersi strzałami, biały od uszłej krwi, a z obliczem, które już śmierć całuje i ramieniem otacza, idzie na wytrwaną do mety swej pułkownik młody. Krzyk jego śmiertelny, śmiech jego donośny nad zgiełkiem bitwy lata, umierającym waleta, mężnym pozdrowienie:
— Za pokochaną ojczyznę! My, którzy nie uchodzim!
Każdy rajtar walczący u boku dowódcy bije się z dwudziestoma wrogami. Ilekroć wódz po za siebie okiem ciśnie, widzi dziury w rzędach, zdychające rumaki, siodła bez jeźdźców i grzywy samopas pędzące w przezroczystem polu. A po sześciu godzinach boju, gdy ze dwustu towarzysza piętnastu zostanie w strzemionach, wyniosą wierne ręce żołnierskie z pod kopyt tatarskich koni stratowaną, szaloną wodza głoweńkę...
Wspomniał Marcin Kazanowski, — nigdy niezgasłe serce, toropieckie pola, nocne z Markiem Sobieskim, Samuelem-banitą i walecznym z Żółkwie rycerzem wycieczki w tatarski kosz. Zda mu się, jakoby króla