Przejdź do zawartości

Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A tam w dole ciemne aleje kasztanów. Zdawało mu się, że widzi świetlaną jaśń jej postaci wśród czarnych drzew.
A tam w dole mroczne, wilgne kościoły, w których złożono zaśniedziałe sarkofagi książąt i królów. Zdawało mu się, że czuje jeszcze drganie jej serca, oddech jej gorący, ciepło krwi, którą się jej twarz zalała, gdy ją raz spotkał w ciemnych krużgankach.
A tam w dole — och! w tem mieście cudu kołysał ją jak dziecię w swych ramionach, to znowu gwałtownie podrzucał na piersi, to znowu układał lekko na posłaniu, a wokół rozlewały się fale jej złotych, promienistych włosów.
Przypadł twarzą do ziemi, leżał długo, aż ból się w nim przełamał, a w sercu jego ucichło jakąś nadmierną ciszą nie z tego świata.
Leżał, wsłuchiwał się w siebie, zwrócił oczy w głąb swej duszy.
Cisza:
Morza zamarły, tętno ziemi bić przestało; ku niebu sterczyły obumarłe, zwęglone wierzchołki niebotycznych palm i pni potężnych paproci; na nieruchomych bezkresnych polach lodu leżał straszny posiew bielejących kości przedpotopowego stworzenia —
Cisza:
Zastygłymi promieniami wiązał się księżyc ze ziemią, a nie było ręki, któraby z tych strun choć jeden dźwięk wyrwać mogła, — szerokiem łonem rozwarła się ziemia, ale nie było światła, któreby je zapłodnić mogło: w bezpowietrznych obszarach wiszą bez ruchu olbrzymie gwiazdy w kształt zimnych globów miedzianych, a słońce, czarnym kirem pokryte, dogorywa, swym własnym ogniem strawione.