Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kryształowe skry; mrocznieją płaskowyża i stoki; leje się cień, poważna, natchniona, pełna smutku, głębi i ciszy.
I szła ku niemu, jak idzie białe lśnienie srebrnych topoli w noc zaduszną, straszna i rozpaczna. Gdzieś na bólem stężałych polach osiadł i świszczy skłębiony tuman wiatru, a wraz biją o siebie smutnym dźwiękiem ostatnie, metalicznym łyskiem bielejące liście.
Cofnął się przerażony.
A poprzez las kolumn szła ku niemu srebrna jaśń, cicha jaśń światła, drącego ciężkie opony mgły, falistość jęków rozbujałych dzwonów, ponura tęsknota mroków, spływających z gór w dolin padoły.
Cofał się w najciemniejsze głębie swego Alkazaru, padł na twarz i szeptał drżący:
— Przyszłaś wreszcie. Dusza ma skrwawiona i skrzydła jej poszarpane, — przeszedłem góry i morza; zabija mnie upiorny strach tego miasta śmierci, ale czekałem, bo tak mi serce mówiło, że Cię tu znajdę...
Zaległa cisza. Zląkł się, że to nie ona.
I rozciągnął w krzyż swe ramiona i błagał rozpacznym szeptem:
— Kto jesteś?
A przez jego duszę przeszedł głos jak ciche lśnienie bolesnego uśmiechu, jak blada fala światła, niknący oddech rozmodlonego westchnienia:
— Jam jest najtajniejszą głębią Twojej duszy. Jestem linią tego, coś przeżył; jestem dźwiękiem i barwą Twych snów; jestem celem Twoich pragnień; jestem krwią, którą wciąż odnowa Twoja chuć nabiega — przezemnie i wemnie zostałeś poczęty — przezemnie i wemnie dokona się żywot Twój...