Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bała w białej powierzchni potężnej skały święte runy najgłębszych swych tajemnic.
Z wyżyny Alkazaru wyglądało miasto, jak gdyby nie było budowane, ale w kamieniu wydrążone.
Przed jego oczyma rozścielało się miasto gdyby straszny olbrzymi grób katakomb, opanowany Alkazarem, co wyniośle, poważnie i surowo smukłemi wieżycami wystrzelał w niebo ponad miastem.
Dreszcz przeszedł mrowiem przez niego, kiedy pomyślał, że zstąpi do tych katakomb.
Znał wprawdzie wszystkie zaułki, ulice i uliczki, znał ich skręty i sploty, ich krzyżowania i rozstaje; wiedział, że nie mógłby się w tej zawikłanej sieci ulic zagubić, a pomimo tego czuł jakąś tajemną grozę i przestrach, że mógłby się zabłąkać, lata całe błądzić w tym labyryncie i nigdy już z niego nie wyjść.
A nie było nikogo, ktoby mu mógł pokazać drogę, bo miasto było martwe.


W bezmiernym smutku patrzał na to miasto, co go grozą i strachem przepełniało.
A przecież tu, tu miał się dokonać wielki cud.
Tu miał wyłonić ze siebie to, co było dźwiękiem jego myśli, wyrazem jego uczuć, ruchem jego woli.
Tu miał według przyrzeczeń swego serca mieć tą, którą już raz posiadł, którą utracił, a na nowo miał ją tu odtworzyć, ulepić z brył swej najskrytszej piękności, najtajniejszego bytu swej istoty.
Lecz daremnie czekał, daremnie wytężał swą wolę, daremnie krzyczał i błagał za nią.
Wszystko daremnie.