Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale naraz zarżał radośnie.
Bo otóż wśród tego piekła, tego żaru iskrzących się mgieł i ognia ziemi naraz zielony ruczaj — strumyk.
I już miał ją zesadzić z konia, skropić jej skronie, ale nagle, jakby z ziemi wyrósł, powstał potężny, czarny rycerz, stanął straszny w olbrzymim majestacie, a głos jego rozległ się echem trąby ostatecznej:
Jam jest ten, który kładzie kres wszystkiemu szczęściu i wszelkiej rozkoszy na ziemi.
Jam jest ten, który był ponad wszelkim początkiem i będzie po za wszelki koniec:
Bóg, Szatan, Przeznaczenie!


Znikło upiorne widziadło.
Spojrzał w dół — w kotlinie u stóp jego to rozkołysane morze dachów, dyszące świetlistą łuną światła, to miasto — ale to miasto obce, nie jego miasto.
Nie! to nie jego miasto.
I naraz stanęło mu przed oczyma miasto, wyrąbane w dziwacznych skałach, miasto z poplątanymi w sieci kanałami, miasto śmierci i pustki, miasto które jego przodkowie jemu, ostatniemu synowi książęcemu wybudowali.
I znowu patrzał w dół — z straszną pogardą patrzał w kotlinę na to obce miasto, dyszące łuną gazowego światła.
Ale nie! On kochał to miasto, bo tam się dopełniła godzina cudu.
I znowu uczuł wielkie, święte słońce w swej duszy:
To ona!
I serce jego wezbrało się nieznaną potęgą, wzrósł