Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swej wszechmocy, woli, istnienia — białe skrzydła rozpostarł od jednego bieguna do drugiego i w godzinie zmierzchu zawisł ciężką zadumą nad światem.
Złamał się gniew i ból życia — skrzepło cierpienie i tęsknota, bo w godzinie zmierzchu spała ziemia.
A tam w dole kołyszą się zboża w sennem upojeniu, a tam w dole rozmajaczyły się puste ugory, a tam w dole straszą po ciemnych bagniskach błędne ogniki, — ach — tam w dole rozesłało się niebo w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dnia wykwitują blade gwiazdy i ścielą po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów...
Zatęsknił — i w tej chwili stopił się Bóg we wieczności.
I znowu szedł — on mąż, z ziemi porodzony, szedł z wielką wiarą, że niesie odkupienie, a wiedział w bezmiernym smutku, że go ukrzyżować każą... Wlókł się zmęczony z pokrwawionemi nogami, krwawym potem zroszony, z męczeńską Gehenną w swej piersi...
Czuł, że dźwiga coś w swych ramionach, niesie ostrożnie i z wielkim trudem — ale nie widział nikogo.
Naraz wystrzeliła w górę wiotka, słaniająca się łodyga tuberozy, z dwiema białemi gwiazdami.
I rozległ się krzyk: Ona!
Tuliła się do niego, oplotła go, wwinęła się w niego jakąś łkającą prośbą, błagalnem, a pełnem lęku spojrzeniem.
Ale on był straszny i nieubłagany.
Szedł przez czarne odmęty, przez wściekłe i spienione bałwany kłębiących się chmur, szedł przed tron potężnego Króla życia i śmierci.
Czuła zagładę.
W rozpacznej walce szamotała się z nim, gryzła