Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł z dumnie wzniesioną głową, szedł jak potężny wódz z cichym, świadomym swej potęgi tryumfem, bo przecież niósł słońce w swej piersi — niósł wszechświat: najtajniejsze zagadki i tajemnice bytu.
Szedł cichy i wielki, bo dusza jego ukazała mu swe najskrytsze głębie, pozwoliła mu czytać swe najtajniejsze runy — i szedł potężny, bo niósł słońce w sobie.
Szedł coraz wyżej stromym szlakiem, ale szedł lekko, jakby go coś niosło, aż wreszcie stanął na szczycie wysokiej góry.
Spojrzał w dół — w kotlinie u stóp jego to rozkołysane morze dachów, dyszące świetlistą łuną światła — to miasto jego.
A w dali poza miastem pasmo gór wygięte, połamane, zjeżone gdyby szeregi gdzieś z poza widnokręgu napływających bałwanów morskich, porosłe lasami kasztanów. Zielone góry kasztanów, wysadzone białemi kiściami kwiecia — och, jak płonęły gromniczne świece kwiecia na zielonym adamaszku, co zda się z nieba spływał w dół ku miastu!
Naraz wezbrało się serce jego nieznaną potęgą, wrósł w niebo, wyciągnął ramiona; dziki krzyk rwał mu się z serca, by słońce, które niósł w piersiach, pokazać całemu światu; czuł, że rozlewa światłość wokół siebie, czuł, że się wznosi ponad wszechżycie — czuł się wniebowziętym...


Ochłonął...
Zerwał się z ławki i szedł ku domowi.
Było już późno, latarnie pogaszono, szedł w pomroku rozłożystej alei kasztanów, jak w sennych czarach. Szedł, nie wiedząc prawie, że idzie.