Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż razu pewnego:
Zmrok już zapadał. Pomiędzy gęstymi koronami drzew alei migotał tu i owdzie krwawy blask latarni; zrywał się i gasł rozgwar miasta, a jakaś parna, nieskończenie smutna zaduma zaległa nad zielonymi dachami drzew.
I naraz ujrzał ją na rozstaju dwu alei.
Wiedział, że to ona.
Te same oczy, które mu w duszę onego wieczoru wświeciła, ta sama twarz, bo tylko taka twarz płomieni tem światłem, co się wokół tych oczu rozlewa.
Drgnął, stanął, i ona stanęła przelękniona.
Spojrzenia ich schwyciły, splotły się. Chwilę stali przykuci do ziemi: oczy ich milczały długo w bolesnem spowiciu.
Chciał przemówić do niej, ale czuł, że słowa nie wykrztusi; drżał na całem ciele i ona drżała.
Naraz spuściła oczy, stała chwilkę, a potem przeszła cichym, chwiejnym krokiem.
Oprzytomniał.
Szedł za nią z cicha, ostrożnie. Skradał się wzdłuż drzew, krył się raz po raz za grube pnie, bo wiedział, że się teraz trwożnie obróci i będzie lękliwie nasłuchiwać, czy jej nie śledzi, czy za nią nie idzie.
Widział, jak cień jej przy każdej latarni się wydłużał, to znowu malał, to znowu zupełnie niknął — och, cień jej tylko oderwać od ziemi — pomyślał — jej cień — jej cień...
Naraz zerwała się w nim gwałtowna myśl: pobiedz, pochwycić ja, spojrzeć jej w oczy — długo, przeciągle, schwycić ją za ręce, miąć je w swoich i spytać — jedno słowo tylko: Tyś mi dała kwiaty?