Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapalił papierosa — chodził po pokoju, ale nie mógł się pozbyć wizyi tej drobnej twarzy wpół dziecka, wpół kobiety...
Tak, to ona! Ona darowała mu te kwiaty. Zastanowił się, skąd to wiedział z taką pewnością.
Przecież mu je podawał na estradę służący...
I myślał, myślał...
— Więc była tam, siedziała w pierwszym rzędzie i wświeciła ciemne gwiazdy swych oczu w moją duszę, odbiła je w odmętach mej duszy. Wtedy, kiedy cały świat zanikł mi z przed oczu, kiedy wszystko się zlało w jeden orkan burzy, co z pod mych palców wypływał, potęga jej tęsknoty odbiła we mnie te oczy — jej oczy... A ja sam dopełniłem jej twarz, bo tylko taka twarz płomieni tem światłem, co się wokół tych oczu rozlewa...
A światło to ogarniało go całego, wsiąkło w krew jego, poczęło okrążać żyły; przeszedł go dreszcz od góry do dołu; drżał w nieznanem upojeniu.
— Bo przed chwilą odkupienia dzieją się dziwne znaki — szeptał cicho do siebie — cała ziemia się we mnie rozbudziła; całe życie prześlizgło się błyskawicą przez moją duszę; cała rozpacz i rozkosz mego życia roztoczyła swe skrzydła przed mojemi oczami...
Stanął i patrzał długo na bukiet kwiatów i na czerwoną wstążkę z tem tajemniczem imieniem...
Tak, — ona gibka i wiotka jak łodyga tuberozy, a oczy jej czyste, jak te dwie białe gwiazdy na słaniającej się sennie tuberozie.
Znowu zastanawiał się nad swoją wizyą...
To tajemna chwila, kiedy słońce się budzi — pomyślał...
Patrzał długo przez okno na śnieżne pola poza-