Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko było nie tem, nie tem. Obnażona dusza Heli Bertz stała samotna w „huraganie śmierci“, jak nazywała ten stan, jeszcze w dzieciństwie. Horyzont świata — za nim łuna niebytu i na jej tle, ruchome jak semafory, drogowskazy i rogatki świata z czarnym szlabanem, którym dyrygował jakiś również czarny „ktoś“, mieszkający w tajemniczej, „ostatniej“ budce obok. „On“ nie wychodził — niewiadomo czem można go było opłacić — może sobą. Trzebaby mu się oddać. Wtedyby puścił, a może nie — i wtedy może dopiero zaczęłoby się życie. Widziała siebie jako małą, płaczącą dziewczynkę z akwaforty Goyi „Madre unfeliz“. Ale nie było koło niej nikogo, ani matki, ani nawet żołnierzy z bagnetami — przeczuwała, że kiedyś będą ją gdzieś prowadzić jakieś ubagnecione draby: rewolucjoniści, czy obrońcy „dawnego“ względnie porządku — nie wiedziała jeszcze. Stała na biegunie nieznanej planety, a właściwie olbrzymiego globusu, a wokoło dął międzyplanetarny wicher Nicości i za chwilę, już, już miał ją zdmuchnąć w bezdenną przestrzeń, nie w tę, w której pławił się świat, stanowiąc z nią jedność, ale czystą kategorję, amorficzną przestrzeń możliwości wszystkich geometrji, razem ze zdegenerowaną do zupełnie dzikiego prymitywu przestrzenią Euklidesa w koncepcji Stefana Glasa. Na dnie jakby tej przestrzeni, jak w niepojętym śnie, siedział Immanuel Kant, jedyne coś, co się ostało we wszechświatowej burzy. Taka chwila trwała teraz, miedzy 9-tą a 10-tą z rana. Zwykle popełnia Hela w takich razach zamachy samobójcze: dwa razy truła się, a raz strzelała — niestety nadaremnie. Nędzny, niegodny jej przypadek ratował ją zawsze. Czy naprawdę niestety? Nie — i to i tamto trwało, złączone razem, było koniecznością, było życiem, tem pełnem życiem, które tak kochała, właśnie w jego przypadkowości, w swojem żydostwie, bogactwie, perwersji, w tej całej „contingence“, jak mówił wielki, poczciwy, naiwny