Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prowadź, towarzyszu: nie wiesz z kim mówisz: jestem przyjacielem towarzysza-komisarza Tempe.
— Pewnie, że nie wiem. Przechodź. — Atanazy przeszedł pod lufą, a tamten, z karabinem w pogotowiu, szedł za nim, dotykając mu prawie bagnetem zdrętwiałych trochę łopatek. Zdaleka szumiały wody potoków i chłodny powiew szedł od gór. „Jak dawniej“, pomyślał Atanazy. W słowie tem było tyle niewyrażalnego uroku, że nic absolutnie wyrazić tego nie byłoby w stanie.
— Towarzyszu naczelniku! Jeniec! — krzyknął strażnik przed drzwiami domku, w którym płonęło światło. Wylazł ktoś, a za nim jeszcze trzech drabów z bagnetami na lufach karabinów.
— Co tam? — spytał trochę z rosyjska ów „ktoś“. — Jak ty śmieł z miesta zejść, ty gawnò sabàczeje? Ty znasz co za to? A? Czemu nie strzelał zrazu? — „Skąd ten krajowo-rosyjski język tutaj?“ — pomyślał Atanazy i w tej chwili przypomniał sobie, że mnóstwo zrusyfikowanych autochtonów, a nawet rdzennych rosjan, przyszło do jego kraju pomagać tutejszej rewolucji.
— On od luptowskiej strony. Mówi, że jest przyjacielem towarzysza-komisarza Tempe. Zabłąkał się. — mówił z wyraźnym strachem strażnik. Atanazy odczuł nieprzyjemne napięcie przestrzeni dookoła.
— Mało kto i co może mówić. Ja mam rozkaz. Obu rozstrzelać natychmiast — rzekł z akcentem na ostatnią sylabę ostatniego słowa, zwracając się do tamtych. Z budki wyszło jeszcze kilku.
— Ja... — zaczął strażnik.
— Małczat’! Albo ja ciebie, albo oni mnie i tak wyżej — przerwał mu naczelnik. Atanazy milczał dotąd, będąc przekonanym, że rzecz się wyjaśni. Pewnym był życia ze swoją ideją w głowie, kokainą we krwi, i dokumentem w kieszeni. Teraz miał poczucie tego, jak demoniczna siła Sajetana Tempe rozprzestrzenia swoje