Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/445

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gich, gdyby byli — i mogli widzieć jego myśli, byłby skończonym warjatem. Bezmiar świata wchłaniał go, purpurowe blaski na skałach zdawały się emanować z jego własnych wnętrzności — czuł je w sobie, był wszystkiem, roztapiał się aktualnie w aktualnej nieskończoności z taką swobodą, jak to Georg Cantor czynił był na papierze przy pomocy skromnych, niewinnych znaczków. Niebo zdawało się być jakimś Sardanapalowym baldachimem (z jakiegoś obrazu) jego chwały — potwornym metafizycznym luksusem, tylko dla niego stworzonym — przez kogo? Ideja osobowego Boga zamajaczyła jak wtedy w nieskończonej, a bezprzestrzennej otchłani, (kiedy to było, o Boże!) „Jeśli jesteś i widzisz mnie — przebacz. Już nigdy, nigdy, nigdy“, szeptał w najwyższej ekstazie, w euforji graniczącej z niebytem, raczej z bytem wywróconym dnem do góry — to było niebo — niebo było tem naprawdę. Uśmiechał się do świata, jak małe dziecko do cudownych, nie do uwierzenia ślicznych zabawek — był w niebie w tej chwili — a ze wszystkiem łączyła mu się wizja wspaniałej, niewyobrażalnej ludzkości, stworzonej z jego idei. Był dumny, ale szlachetną dumą mędrca i korzył się jednocześnie przed wielką bezimienną siłą, która go tak obdarowała — może to był właśnie Bóg. Jakiem będzie jego życie nie wiedział i nie chciał wiedzieć. (Jedna była dziwna rzecz: przez te dwa dni ani razu nie pomyślał o zmarłej matce — tak jakby jej nigdy na świecie nie było.) Wszystko samo się ułoży według wcielenia tej idei, którą tylko co odkrył. Technicznem urzeczywistnieniem i głębszem, nie-dyletanckiem opracowaniem zajmą się inni. To go nie obchodziło. Tylko puścić całą maszynę w ruch — to było najważniejsze. Było już ciemnawo, kiedy dochodził do tej małej górskiej restauracyjki, która stanowiła tej zimy punkt wyjścia wszystkich wycieczek — tam Helę znieśli z tą niby wywichniętą nogą. Gwiazdy płonęły tajemniczo — iskrzy-