Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widział Helę, w całej niezgłębionej piękności i uroku i (o, wstydzie!) przeklinał ją cicho i dyskretnie — jakby w tajemnicy przed sobą samym. Przypomniało mu się czyjeś zdanie o Napoleonie: „...le danger ne le mettait pas en colère“. O gdybyż! Ale był zły jak szerszeń: kąsałby swoich świadków z zazdrości, że tak swobodnie mówią, śmieją się, nabijają te przeklęte pistolety. Z przyjemności wyrżnąłby nogą w brzuch doktora Chędziora, który rozkładał się bezczelnie w rannem słońcu z całym swoim chirurgicznym kramem. „Oto są skutki tego życia z dnia na dzień i niezajmowania się niczem poważnem“, myślał. „O, Boże“, — szeptał, nie wierząc w Boga zupełnie, „— już nigdy... Od jutra, od dziś, tu, zaraz, zacznę nowe życie, wezmę się do jakiejś pracy, tylko niech teraz dziś...“ Bełkot wewnętrzny. Ale „tam“, w zaświatach było jakoś pusto i głucho. Ten świat, pod nieprzepuszczalną maską pogodnego ranka, nie dopuszczał myśli tych do wyższych sfer. Znowu przyszła fala złości na tle beznadziejnego osamotnienia. „A łotry! Pojadę sobie na śniadanko z tym przeklętym Bazakbalem, który strzela jak król i niczego się nie boi — a ja będę już gotów, albo ciężko ranny — w brzuch, psia-krew, w brzuch!“ Zatrząsł się nagle. „Przecież mam pierwszy strzał! Jeśli go zajadę porządnie...“ — i nagle dzika moc wstąpiła w jego rozklekotane ciało. Wzrok stał się sępi, ponury i zawzięty. W dobrą dla siebie chwilę usłyszał komendę. „Na miejsca!“ — krzyknął Purcel. Gdyby słowa te doszły go 30 sekund wcześniej, możeby zemdlał. Teraz sprężyły go one od środka jeszcze mocniej w bykowatą, bezczelną elastyczność, jak duża dawka strychniny.
— Na komendę: raz, wystrzeli książę Prepudrech, na: dwa, pan Bazakbal. — Ktoś tak mówił, ale żadna ze stron wojujących nie wierzyła jeszcze w możliwość tego bezsensownego faktu.
— Oczywiście o ile będę mógł — powiedział pół-