dotąd, właściwie bezprzyczynowy napozór gniew. Z rozkoszą wykonałby natychmiast jakąś choćby drobną dziką potwornostkę. A więc „do dzieła“: ściągnąć nagle cały obrus ze stołu, rzucić parę półmisków w całą tę kompanję, ryknąć rozdzierającym bolesno–szaleńczym śmiechem nad przerażonemi twarzyczkami mamy, Liljan, księżnej i Elizy, umazać majonezem wąsaty pysk naczelnika szkoły generała Próchwy i uciec, uciec, uciec — ale gdzie? Świat był za mały na tę ucieczkę. Uciec możnaby chyba w zamkniętą niestety na zawsze metafizyczną otchłań. Broniły wejścia tam porządne korki: czysto wojskowa tępota, niewykształcenie, nieścisłość pojęciowa no i Murti Bing, ten wielki odtajemniczacz wszystkiego. Wentyl bezpieczeństwa nie działał — ten wentyl, którym były kiedyś dla ludzkości wszystkie religje świata — te programowe dla większej części dzisiejszych ludzi obłędy, chroniące ludzkość całą przed pęknięciem w próżni bezmiarów wszechświata, przed ulotnieniem się w dzikiem przerażeniu w międzygwiezdną przestrzeń. Jeszcze chwila, a byłby wykonał swój plan. Ale ostatnim wysiłkiem świadomości opanował wściekły odruch nieomal na obwodzie drgających pod atłasową skórą mięśni. „Nie — to będzie dla Lizki — kochanie moje jedyne“. Ofiarował to wszystko jej. Jakże straszliwie ukochał ją (idealnie i zmysłowo jednocześnie, w najwyższych, n–tych potęgach). Uratowała go od głupiego „metafizycznego“ (cha, cha!) czynu.
Witali od stołu po potwornych mowach Sturfana, Próchwy i Michalskiego. O — niedobrze było wogóle. A gdzieś w jakimś zakamarku serca, wzdętego niesamowitą, aż na nienawiść przekręcającą się miłością, rozkłębiało się małe zadowoleńko, małe szczęśćko, małe uczućko, uczuciątko, uczuciąteczko dodatkowe (a, cholera!) — jeszcze tylko trochę sobie pozwolić, a zaleje to jak lepka maź Elizę, a z nią cały świat i będzie tak kretyńsko dobrze. To też było niebez-
Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/294
Wygląd
Ta strona została skorygowana.