Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie — dopiero teraz kochać mnie będziesz. Ale już jest zapóźno na to, co było przedtem. — Patrzyła mu prosto w mordę rozkochanemi, płomiennemi „oczyma“. Obłęd był w tem spojrzeniu — dla dodania sobie odwagi i uroku księżna kropnęła „empedekoko“ — jak mówiła. Czyniła to rzadko, w najważniejszych momentach życia. — Możemy się widywać — mówiła dalej głosem nieprzyzwoitszym od rozwalonych bioder, od bosych nóg, od ust całujących djabli wiedzą już co — ale nigdy twoją już nie byłabym, nawet jeślibyś o to błagał. — To ostatnie słowo było szczytem sztuki: ujrzał Zypcio siebie na kolanach przed nią — ona z gołemi do kolan zarzuconemi jedna na drugą nogami, dotykająca mu nosa prawie prześlicznemi, spedikiurowanemi palcami, o różowych paznokciach. Szpon buro–czerwonego nieszczęścia zatopił mu się we wnętrzności, a żądza ponura jak śmierć w torturach w wiosenne popołudnie, moręgowata, czarno–złota, djabelska tęsknota za wymykającem się na wieki szczęściem, przywaliła trumiennem, całuniastem wiekiem złoto–czerwoną, tylko co rozkwitłą w pożarze ciała przyszłość. Rozpacz oblepiła lubieżną aż do bólu mgłą narządy płciowe — teraz nie symbole potęgi, a wstrętne flaki ze zbitemi pogardą mordami, pogardą, okazaną im przez tamto. Co za bezczelność! Nie rozumiał nic — był przecież bądźcobądź mężczyzną. I, właśnie dlatego, że nie rozumiał, postąpił tak, jak trzeba. Ha — musi ze wstrętem zdobyć poraz–wtóry to dymiące duchowemi zbrodniami bagnisko — a mógł już pokochać na nowo — tak mu się zdawało — jej — nie. Zamachnął się i uderzył w biały kark pięścią naiwną i niewprawną. Poprawił z drugiej strony, chwytając jednocześnie instynktownie lewą ręką za wspaniały kapelusz od Hersego (Firma „Herse“ przeżyła wszystkie dotychczasowe kataklizmy.). A ona zachłysnęła się z rozkoszy... (on rwał już jej włosy i walił, walił — co za cud! — więc ją kocha? —) Ale zaledwie się rozpędził i uczuł już falę