Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czyk Bergson, gdyby mógł „słyszeć“ tę „myśl“. Tak się myśli przedtem, ale potem? Szeptał, a każde jej słowo, którem mu na ten bydlęcy szept odpowiadała, było świętością i szatańską nudą i wściekłą podnietą dla nienasyconej i bezsilnej żądzy. Jak krople wody, padające na ściany rozpalonego do czerwoności kotła, były te zwykłe bzdurowate słowa zabójczej nauki dżewanistów polskich — oczywiście w jej ustach. Wstyd powtarzać te nonsensy. A wszystko to działo się jakoś na sucho — innego określenia na to niema — pustynia i gorący samum. Straszno było — co tam chińczycy! Tu na małym skraweczku osobistych tragedji, rysowała się tragedja całych pokoleń, semaforycznie, wskaźnikowo. A imię jej: „niezdolność do prawdziwych wielkich uczuć“. Oczywiście gdzieś jakiś szewc kochał naprawdę jakąś kucharkę — ale to nie tworzyło życia ogólnego, przynajmniej w Polsce, pełnej schizoidów, a nawet schizofreników na stanowiskach twórczych. Pyknicy jeszcze nie dorwali się do władzy — dopiero chińczycy umożliwili im rozwinięcie się w prawdziwą potęgę i potem było już dobrze. Zypcio zdecydował się przerwać wykład za jaką bądź cenę.
Słuchaj, Elizo — mówił (zupełnie nie to, co chciał, jak zwykle młodzi ludzie) — nie mogę zdobyć się nawet na to, aby nazywać cię Lizką — jest w tem męka bez granic. Jeśli ty nie dasz mi możności spełnienia jakiegoś wielkiego czynu, to co będzie wtedy...? — spytał z bezradnym uśmieszkiem najwyższej rozpaczy, patrząc w prześwietlone wieczornym seledynem wrześniowe niebo. Już chłód wiał od dalekich łąk, na które kopiec imienia pewnego prawe zapomnianego narodowego bohatera, kładł szmaragdowo–błękitne cienie. Tu ziemia dyszała jeszcze żarem dnia. Straszliwa tęsknota przytłoczyła ich oboje. Jakże piekielnie zazdrościli rojowi zapóźnionych (czemu? we wrześniu?) komarów, wirującemu w tanecznych podskokach na tle gorącego wnętrza