Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konturami tego gigantycznego pomysłu. A przytem niemożność słyszenia własnych symfonicznych utworów w orkiestrze, doprowadzała Tengiera do dzikiej, graniczącej z szałem rozpaczy. Przez tę abstynencję wykształcił w sobie wyobraźnię słuchową w tak piekielny sposób, że wewnętrznie słyszał niewyobrażalne dla innych połączenia dźwięków, ich barw i rytmów. Ale to było niczem dla niego — niczem, psiakrew!]
Rzekł tedy:
— Chodź ze mną. Odwiedzimy kniazia Bazylego w jego pustelni. To będzie pewnego rodzaju próba.
— Nie mam broni. — (Owa pustelnia stała daleko w lasach, rozciągających się na wschód od Ludzimierza, aż po same podnóża gór.)
— Wystarczy moje parabellum. Dostałem je od teścia.
— A przytem o drugiej w nocy mam być tam...
— Ach to o to chodzi? Właśnie dlatego powinieneś pójść. Zbytek energji na pierwszy raz może cię tylko skompromitować. — Genezyp zgodził się obojętnie. Dziwność zastygła teraz i stała w miejscu. Ogarnął go wewnętrzny bezwład — gotów był na wszystko — nawet nie bał się księżnej w tej chwili. Nad całym dniem i nad przyszłością zaciężyła nuda rzeczy z góry ułożonych, nieodwołalnych — taką wydała mu się też ostatnia przemiana. Spokojnie myślał, że może ojciec umiera tam za lasami, wśród potwornych ilości wyprodukowanego przez siebie piwa i nie miał żadnych wyrzutów, że go opuścił. Cieszył się nawet potajemnie za małem (psychicznem) przepierzeńkiem, że teraz oto on, zagnębiony Zypcio, stanie się głową rodziny i weźmie wszystko na siebie. Problem korzystania z pracy tych ciemnych postaci z „tamtej“ strony życia był jedynym dysonansem w tej harmonji. Ale to się jakoś załatwi.
— Tylko nigdy już niech pan mnie nie całuje, niech