Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, jak nóż wbity w brzuch wroga. Niby mały strumyczek „szemrało“ gdzieś między zwaliskami życie, ale to potęgowało tylko niesamowitą nieruchomość wszystkości. Zdawało się, że cały świat zatrzymał się w biegu, patrząc się w siebie wytrzeszczonemi z przerażenia oczami. „Nic o nic nie zapyta w swym własnym pustym grobie“ — tak pisał ten „zabroniony“ kolega. I nagle „coś“ popuściło i poszło wszystko znowu w szalonym, przez kontrast z poprzednią nieruchomością, pędzie, jak rzeka gruchocąca lodowe zapory kry. Przepływanie zatrzymanego jakby poprzednio czasu, stało się męką nie do zniesienia.
— Nie wytrzymam tego sam — rzekł Genezyp półgłosem. Przypomniał mu się znowu włochaty pysk Tengiera i jego oczy, gdy mówił wczoraj o muzyce. — Ten musi wiedzieć wszystko i on wyjaśni mi czemu wszystko jest właściwie nie tem, a jednak jednocześnie tak bardzo jest tem właśnie — pomyślał i postanowił zaraz iść do Tengiera. Owładnął nim nieprzezwyciężony niepokój i potrzeba ruchu. Zjadł szybko podwieczorek (taki dawny, dziecinny, gdy tu takie rzeczy...) i wyszedł z domu nieświadomie prawie kierując się w stronę Wielkiego Pagóra, gdzie wśród lasów żył ze swą rodziną Tengier. Znał tego człowieka od wczoraj zaledwie i niewiadomo czemu on właśnie zdawał mu się najbliższym ze wszystkich nowo poznanych osób, mimo, iż nie czuł do niego wcale jakiejś szczególnej sympatji. Wierzył, że on jeden może zrozumieć jego stan obecny i coś mu może poradzi.