Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych z tamtem popołudniowem przebudzeniem się. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów nieszczęścia, ale ono rosło gdzieś w głębi niezależnie od jego świadomości. Niezgrabnie (wskutek wstrętu do siebie zapewne) zlazł z krzesła i spojrzał w lustro. (Tam, w tem niedawnem najpiekielniejszem z piekieł, była cisza.) Ujrzał twarz swoją tak straszną i wstrętną, że jej prawie nie poznał. Obce oczy, skoszone niepachnącym jakimś obłędem, patrzyły uporczywie i drwiąco, nawylot przez cały zwał nieodwracalnego upadku. To najgorsze na nim zrobiło wrażenie, że spojrzenie to było drwiące. Ktoś inny patrzył na niego z niego samego — ktoś nieznany, obcy, wstrętny, nieobliczalny (to może najgorsze) złowrogi, draniowaty i słaby. (Ach, to, to było najgorsze!) „No — teraz ja cię zabiję“ — pomyślał o tym drugim. I do lustra zrobił minę silnej woli w dawnym stylu. Mina nie udała się. Jakaś obca siła wywindowała go na krzesło i kazała mu spojrzeć jeszcze raz „tam — tym razem na zielono. Teraz zmartwił się tem, co widział i oburzył się na to szczerze, serdecznie. Co oni wyprawiali ci swawolnicy! Już nie „swa —“, ale poprostu swywolili na jego benefis jak opętani. Bezsilna wściekłość omało nie doprowadziła go do nowej erupcji ciemnych żądz — nawet przez chwilę majaczyła mu niezdrowa myśl, że przecie on (wobec tego, co widzi) ma prawo, absolutne prawo, zrobić sobie jeszcze raz choćby tę drobną przyjemność, bo przecież nawet to nie będzie niezdrowe na tle tego (takiego!) widoczku. Słyszał kiedyś coś w tym rodzaju w szkole. Wzdrygnął się i zdruzgotany zlazł powtórnie z krzesła. (Ach, prawda — drzwi były zamknięte!) A tamci leżeli jak martwi, wyczerpani szałem. Irina Wsiewołodowna, mimo programowości „diemoniczeskoj sztuczki“, podnieciła się i wzbebeszyła świadomością genezypowych mąk do szaleństwa. Nawet dawno „spogardzany na psa“ Toldzio wydał się jej jakimś innym na tle tego naiwnego