Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wzięła go za rękę. — Nie wstydź się, rozbierz się. Tak ci będzie dobrze. Nie opieraj się, poddaj się mnie. Taki śliczny jesteś — nie wiesz jaki jesteś — nie możesz wiedzieć. Ja ci dam tę siłę. Poznasz samego siebie przezemnie — napniesz się jak cięciwa łuku do tego rzutu w dal, którym jest życie — skąd ja wracam, aby ciebie tam wprowadzić. I może ostatni raz kocham... kocham... — szepnęła prawie ze łzami. (Widział jej twarz płomienną tuż przy swojej i świat stawał przed nim dęba powoli, ale systematycznie. Tam, w genitaljach, trwała złowroga cisza.) A ona? Biedne, zatulone w jedwabne szale pychy, zakute w cyniczną, metalową maskę, zahukane przez mądrego (jak na babę) ducha i przez kryjące swe (drobne zresztą) wady ciało, serce jej, ten kłębek niedorosłych i przerosłych, niewspółmiernych i pokiełbaszonych niemożliwie (była przecie matką kiedyś) uczuć, to serce rozwierało się całe w dzikim bezwstydzie przed tym młodym okrutnikiem, w swej nieświadomości zadawanych tortur, aż wstrętnym prawie chłopcem. Chłopięctwo to dość przykra rzecz właściwie i nieciekawa, o ile nie rozświetla jej dość wysokiej marki intelekt. Jeszcze nie rozbłysło to światło w Genezypie, ale coś się w nim tam bądźcobądź kołatało. Dziś koniec z tem. Już nigdy nie odnajdzie siebie z tamtej strony. Już się przewala po nim złe, okrutne życie, jak bestja jakaś z atlasu potworów — może Katoblepas, a może coś gorszego jeszcze — (a mógłby to być posłuszny baran przecie) już jak długie, duszące elasmosaury platyury, żądze oplotły go i wlec będą dalej w tę ciemność przyszłości, gdzie dla niektórych niema ukojenia, chyba w narkotykach i śmierci, albo w obłędzie. Zaczęło się to. — Znowu jej słowa:
—...rozbierz się. Takie śliczne masz ciałko. (Rozbierała go powoli.) A jakie silne. Jakie muskuły — to zwarjować można. Tu jest spinka — tu ją kładę. Ty mój biedny, kochany impotencie. Ja wiem — to dlatego, że się przeczekał.