Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak wstrętny wąż, idący spać. Najprzyjemniej byłoby zasnąć razem ze światem. Ale dzień ten, raczej doba, nieskończenie długa, wlokła się dalej bez litości. Tyle jeszcze było do dokonania! Ale przed księżną nie czuł już żadnego strachu: teraz jej pokaże co to jest mężczyzna. (A jednak przeliczył się biedny Zypcio co do swoich sił.) Inaczej teraz patrzył na problem obudzenia się. Rozmowa tamtych dwóch krańców myśli była dość odstraszająca w stosunku do każdej metafizyki. Jeśli to miały być ostatnie rozpięcia, to rzeczywiście lepiej nie zaglądać tam wcale: niech dziwy tworzą się same w życiu. Ha — może takie, jak ten cud tu na śniegu? (Jednak wyrzut sumienia na dnie był — to niema o czem gadać.) Myśl mogła tylko zabić te mgławe potwory, zaglądające ciekawie z przyszłości do krwawej dziury teraźniejszej chwili, w której świat wypinał się w nieznane. A wierzyć w cokolwiek bądź określonego, albo zająć się znaczkami, nie miał Genezyp najmniejszej ochoty. Tak wyzbył się największego niebezpieczeństwa współczesnego człowieka: metafizyki. (Szatan mechanicznej nudy śmiał się i kwiczał gdzieś w podwietrznej, wyprawiając dzikie kozły: on sam nie potrzebował się przecie mechanizować.) A zawdzięczał wszystko to tej niepojętej, obrzydliwej, włochatej, flakowatej półbestji, którą w życiu pogardzał, a jednocześnie podziwiał, jako tajemniczy instrument przetapiający wszelką, dławiącą aż do męki dziwność, w łatwą do odcyfrowania konstrukcyjną mieszaninę tonów. Zypcio był bardzo muzykalny: z łatwością całkował straszliwy muzyczny galimatjas Tengiera, lepiej może, niż to czynili obrzmiali wiedzą oficjalni fachowi krytycy.
Szli tak dalecy od siebie jakby znajdowali się na różnych planetach. Pierwsza biła na odległej wieży ludzimierskiego kościoła gdy wychodzili z mroków ludzimierskiej puszczy. Zazębiły się niezbadane przeznaczenia. Okropna żałość por-