Przejdź do zawartości

Strona:PL Stanisław Antoni Wotowski - Wiedźma.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gaz was wydusi, niźli wyważycie drzwi! No, jak wam się podoba, woń fjołków?
Milczeli, gryząc usta do krwi, w bezsilnym gniewie. On, tymczasem, dalej przemawiał:
— A jabym wysunął pewną propozycję!
Detektyw tylko wzruszył ramionami.
— Nie odpowiadacie? Trudno! Jednak, wypowiem moją myśl do końca! Powtarzam, nie lubię trupów i rozlewu krwi! Więc proponuję!... Oddajcie broń, pozwólcie się związać, a gdy wyniesiemy skarby, odzyskacie wolność. Hę, dobrze?...
Znów milczeli, spozierając na siebie.
— Decydujcie się, prędzej! Bo za kilka minut będzie za późno!
Gwiżdż nie wytrzymał.
— Nikt się z tobą nie będzie wdawał, w żadne pertraktacje — zbóju! Tylko po naszych trupach tu się dostaniesz!
— Co za duma? Sami wydaliście na siebie wyrok śmierci!
Zabrzmiał odgłos oddalających się kroków i z tamtej strony drzwi zaległa straszliwa cisza.
Gwiżdż spojrzał na swych towarzyszów. A oni byli niezadowoleni z jego odpowiedzi. Lecz Sorel uśmiechnął się przyjaźnie.
— Poniżej naszej godności byłoby — rzekł — wdawać się w jakiekolwiek układy z tymi bandytami! Wolę zginąć, nie splamiwszy się tchórzostwem!
— Szczególnie — dodał Den — że nie wierzę w szczerość obietnic Hopkinsa! Prawdopodobnie, zanim zatrują nas gazy, upłynie kilkanaście minut, a jemu śpieszno się dostać do złota i klejnotów. Rozbroiłby nas a później zamordował. Oto, cała korzyść, jakaby wynikła z tych układów!
Zamilkli, nie mając sobie nic do wyrzucenia. Lecz przed niemi, rysowało się wielkiemi literami, jedno słowo: — Śmierć!
Śmierć nieuchronna, śmierć, od której wyratować się nie było sposobu, zguba bezsławna w tych przeklętych podziemiach, śród, z takim trudem, odszukanych skarbów, w chwili prawie, zwycięstwa.
— Snać, los tak chciał! — mruknął Gwiżdż i skrzywił się boleśnie.