Strona:PL Sonata Belzebuba.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

BABCIA  Tak, tak — to się tak mówi, ale w istocie właśnie jest inaczej. Nie wiem tylko, do których zaliczyć de Camposa. To człowiek nie podpadający pod żaden znany gatunek.

ISTVAN  Chciałbym go raz już poznać. Chociaż... (macha rąką pogardliwie).

BABCIA  Pewno przyjdzie dziś do nas — jak zwykle w sobotę. Kładę mu zawsze kabałę na cały tydzień. Ale nie radziłabym ci zbytnio zbliżać się do niego. Mówią, że jego stosunek do młodych ludzi nie zawsze był pozbawiony tego, co możnaby — jeśliby kto chciał — nazywać czymś w znaczeniu...

ISTVAN  (niecierpliwie) Och — już mnie na pewno nic się nie stanie. Jestem w tym kierunku zupełnie zimunizowany. Wszystko, co nie jest estetycznie piękne, nie istnieje dla mnie zupełnie.

BABCIA  Niestety — ludzka natura jest taka, że to, co w młodości wstrętem nas przejmuje, staje się później namiętnością, wciągającą nas na dno upadku. Cicho u nas w Mordowarze, jak przed burzą — i boję się, że przyszłe wypadki kłębią się jak groźne zwały chmur nad naszym horyzontem przeznaczeń.

ISTVAN  I to babcia, która dotąd dodawała mi odwagi, mówi dziś takie rzeczy. Dziś właśnie, kiedy tak potrzebuję spokoju.

BABCIA  Do czego?

ISTVAN  Właściwie nie wiem.

BABCIA  Więc po co mówisz?

ISTVAN  Może to wina mojego nieokreślonego stosunku do Krystyny. Czuję w sobie przestrzenno-słuchową wizję tonów, której nie mogę ująć w trwaniu. Jakbym wachlarz zwinięty trzymał w rękach bezsilnych i nie mógł go rozwinąć i ujrzeć obrazu, który jest już gotów w kawałkach na każdej z jego części. Widzę niedorzeczne strzępy czegoś, jak na zmieszanej bezładnie łamigłówce z klocków, ale całość tego zakrywa przede mną jakiś tajemniczy cień. Może to jest ta sonata Belzebuba, o której marzył tamten grajek. Bo naprawdę to coś, co jest we mnie, ma zdaje się formę sonaty i jest jakieś jakby nadludzkie. Nie jestem megalomanem, ale... (wchodzi z prawej strony bez pukania baron HIERONIM SAKALYI, ubrany w strój do konnej jazdy, ze szpicrutą w ręku).

SAKALYI  Babciu: kabałę — i to prędko (całuje babcię w policzek i kiwa głową z daleka Istvanowi, który kłania się nie wstając). Jestem, jak to mówią, w szponach demonicznej kobiety. Wszystko to jest banalne aż do obrzydliwości — jak w najpospolitszym romansie. I cóż tam, mistrzu. Jak tam twoje arcydzieła?

ISTVAN  (tonem obrażonym) Przede wszystkim nie jestem mistrzem, a po drugie nie stworzyłem dotąd arcydzieła...

SAKALYI  (nic nie speszony) Przesadna skromność, mistrzu. A proszę zajść kiedy do nas na obiad — moja matka pasjami lubi muzykę — nawet tę waszą: futurystyczną. (tasuje karty mówiąc) Ciekawy jestem, jakby wy-