Strona:PL Sofokles - Antygona.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja ciebie kocham w twego świtu chwale,
Gdy z głębi piersi okrytej zbroicą
Za tętnem serca szły melodii fale
I biła w niebo pieśń Boga Rodzico;
Ja ciebie kocham, żeś w krasy twej dobie
Tyle ty pereł rozsuła i czarów,
Zakwitła skargą na Urszuli grobie,
Wieńczyła drzewca zwycięskich sztandarów;
Że z twojej chwały wysokiego tronu,
Jakby w przeczuciu cierpienia i próby,
Na niskie pomnąc brzegi Babilonu,
Miłość związałaś wieczystymi śluby.

Kiedy też chwałę zmroczyła żałoba,
Tyś nie płużyła w ciszy, co uśmierca,
Nie zmilkłaś jako przyjaciele Hjoba,
Lecz wiążąc słowa, wiązałaś i serca.
Nad padołami ludzi, którzy jęczą,
Jak z niebios wzięty, w niebo rwący promień
Wielką, ognistą zabłysłaś ty tęczą,
Co światło w dusze, a w serca tchnie płomień,
I ponad burze i ponad zawieje,
Mimo gróźb wroga i wrogich mozołów,
Idziesz zwycięsko na wielki dusz połów,
Niesiesz nadzieję.

Usłuż ty dzisiaj greckiej Antygonie,
Użycz sił groźbie, rzewności jej trenom,
Niech tak łzy roni i gniewem zapłonie,
Jak się jawiła przed wieki Hellenom.
W pierwotnej chwale piękność już nie wróci,
Ale nie wszystko z jej wdzięku uroni,
Kto tchnie w swą pracę miłosnej dech woni,
Z serca jej nieco łez własnych przyrzuci.