„Takie widocznie są dla mnie wyroki Boże“, mówił do siebie.
Mimo to buntował się w duchu. Wstrzymał konia i zaczął nadsłuchiwać, czy nie dojdzie go szczebiot ptactwa... Była cisza, niebo było tak samo szare i góra okryta mgłą a ptactwo już dawno odleciało z kraju.
Jedyny dźwięk, który dochodził jego uszu, to lekki odgłos kropli deszczu, spadających monotonnie jedna po drugiej.
Głowa króla spadała coraz niżej.
„Ja chciałbym zobaczyć coś, coby było „płomienisto czerwone“, mówił „coś, czarnego jak kruk, coś błyszczącego, jak złoto, ja chciałbym słyszeć czysty śpiew i dźwięczny śmiech“.
Znów spojrzał dokoła, ale wszystko było szare, nawet rzeka straciła połyski, i ciemną smugą sunęła między wysmukłą trzciną.
Ogarnęło go najwyższe zniechęcenie. Myślał o swym wspaniale zbudowanym grodzie królewskim, jak o nędznej lepiance w lesie. Wszystkie jego zwycięstwa obróciły się taraz w klęski, a wszyscy poddani wydali mu się skończonymi łotrami, albo nędznymi żebrakami.
„Ale temu wszystkiemu dałoby się jeszcze zaradzić“, myślał on, „gdyby nie królowa“. To jest już nie do zniesienia. Życie mam i tak ciężkie, a cięższem je czyni jeszcze myśl o tej kobiecie.