Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wokująco i ostentacyjnie się zachowywać. Z głową ćmiącą się od senności, zataczam się ulicami, zdążając do domu. Na skrzynce pocztowej opieram chwilę głowę i robię sobie krótką siestę. Wreszcie domacuję się w ciemności bramy Sanatorium i wchodzę. W pokoju jest ciemno. Przekręcam kontakt, ale elektryczność nie funkcjonuje. Od okna wieje zimnem. Łóżko skrzypi w ciemności. Ojciec podnosi z nad pościeli głowę i mówi: Ach Józefie, Józefie! Leżę już tu od dwóch dni bez żadnej opieki, dzwonki są przerwane, nikt do mnie nie zagląda, a własny syn opuszcza mnie, ciężko chorego cłowieka, i włóczy się za dziewczętami po mieście. Popatrz, jak mi serce wali.
Jak to pogodzić? Czy ojciec siedzi w restauracji, ogarnięty niezdrową ambicją żarłoczności, czy leży w swoim pokoju, ciężko chory? Czy jest dwóch ojców? Nic podobnego. Wszystkiemu winien jest prędki rozpad czasu, nienadzorowanego nieustanną czujnością.
Wiemy wszyscy, że ten niezdyscyplinowany żywioł trzyma się jedynie od biedy w pewnych ryzach dzięki nieustannej uprawie, pieczołowitej troskliwości, starannej regulacji i korygowaniu jego wybryków. Pozbawiony tej opieki, skłania się natychmiast do przekroczeń, do dzikiej aberracji do płatania nieobliczalnych figlów, do bezkształtnego błaznowania. Coraz wyraźniej zarysowywuje się inkongruencja naszych indywidualnych czasów. Czas mego ojca i mój własny czas już do siebie nie przystawały.
Nawiasem mówiąc zarzut rozwiązłości obyczajów uczyniony mi przez ojca jest bezpodstawną insynuacją. Nie zbliżyłem się jeszcze tu do żadnej dziewczyny. Zataczając się, jak pijany od jednego snu do dru-

190