Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kim szumiącym krajobrazem. W lecie, w martwym sezonie mroczniał i cofał się do swych ciemnych rezerwatów, niedostępny i mrukliwy w swym sukiennym mateczniku. Subiekci walili po nocach drewnianymi łokciami jak cepami, w głuchą ścianę bali, nadsłuchując, jak ryczał boleśnie w głębi, zamurowany w niedźwiedzim jądrze sukiennym.
Po tych głuchych stopniach pilśni ojciec zstępował w głąb genealogii, na dno czasów. Był ostatnim z rodu, był Atlasem na którego barkach spoczywał ciężar ogromnego testamentu. Dniami i nocami ojciec rozmyślał nad tezą tego testamentu usiłował w nagłym błysku zrozumieć jego meritum. Nieraz patrzył pytająco, pełen oczekiwania na subiektów. Sam bez znaków w swej duszy, bez lśnień, bez dyrektyw, oczekiwał, że tym młodym i naiwnym, dopiero co przepoczwarczonym objawi się nagle sens sklepu, który się przed nim zatajał. Przypierał ich do ściany uporczywym mruganiem, ale oni tępi i bełkocący uchylali się od jego spojrzenia, uciekali wzrokiem, plotąc w zmieszaniu wierutne nonsensy. Rankami wsparty na wysokiej lasce, wędrował ojciec jak pasterz, wśród tej ślepej wełnianej trzody, tych tłumnych zatorów, tych falujących kadłubów beczących bez głowy przy wodopoju. Jeszcze czekał, odwlekał jeszcze tę chwilę, kiedy podźwignie cały swój lud i ruszy w zgiełkliwą noc, tym objuczonym, mrowiącym się, stokrotnym Izraelem...
Noc za drzwiami była jak z ołowiu — bez przestrzeni, bez powiewu, bez drogi. Po paru krokach kończyła się ślepo. Dreptało się, jak w półśnie, w miejscu u tej prędkiej granicy i podczas gdy nogi więzły, wyczerpawszy skąpą przestrzeń, myśl biegła dalej bez końca, indagowana nieustannie, brana na spytki, pro-

162