Strona:PL Sand - Joanna.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
121

znikła pod snopem płomieni, które otaczały i ściany i wiérzch chaty. Wilhelm i teraz chciał za nią się rzucić, aby ją gwałtem wydrzeć pewnéj śmierci..... Ale dwie do trzech par ramion olbrzymich drogę mu zaparło, a Kadet rzekł do niego z uśmiechem, który nigdy z jego twarzy grubéj nie ginął, nawet i w ten czas nie, kiedy łzy w oczach zadawały kłamstwo téj wesołości w jego rysach zakamieniałéj:
— Nie obawiajcie się niczego, łaskawy paniczu; Joasi się nic złego nie stanie. Ma ona to czego jéj trzeba, i zna dobrze słowa do zażegnania złego. Dajcie jej pokój: widzicie sami, żeby to nieszczęście ściągnęło na jéj całe życie, gdyby dała, aby ogień spalił kości jéj matki. Wyjdzie ona z tamtąd cała jak weszła! jakem człowiek! Wnet sami zobaczycie! Nie gniewajcie się wcale o to, że was zatrzymują. To tylko dla waszego dobra: niechcemy was przez to obrazić. Ona by się spaliła, gdybyście za nią pobiegli! Nie trzeba się sprzeciwiać woli boginek!
Wilhelm pienił się ze złości podczas téj przemowy, w czystéj mowie berrichońskiéj do niego powiedzianéj, i wszczął walkę z swoimi zabobonnemi przeciwnikami, z któréj właśnie jako zwyciężca wyjść miał, kiedy w téjże saméj chwili Joasia się zjawiła na progu chaty, przerażającém trzeszczeniem zachwianéj.. Dziewczyna odważna i silna niosła w swych ramionach trupa skostniałego swéj matki, któren się przestraszającéj wielkości być zdawał. Całun śmiertelny okrywał głowę zmarłéj, i zostawiając odkrytą część ciała ubranego według zwyczaju w odzież najlepszą, powiewał bujnemi fałdami, i czerwieniącemi się w odblasku pożaru, aż koło