Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Biedny mały obudził się i usiadł na ziemi, czekając z wrodzoną mu cierpliwością, żeby Opatrzność opatrzyła go jakiem łóżeczkiem. Żal mi go było serdecznie, jego usposobienie ułatwiało mi nawet postępowanie w wypadkach takich, kiedy na los szczęścia prawie zdawałem jego przyszłość, za co mu byłem wdzięczny i pokochałem go tak, jakby do mnie należał.
Wpośród dręczącego mnie niepokoju, kiedy po kwadransie daremnego pukania nikt mi nie otworzył, przyszła mi myśl obejść budynki i próbować dostać się do środka innym jakim wchodem. Wziąłem więc dziecię na ręce i szedłem wzdłuż murów, póki nie natrafiłem na niską nieprzymkniętą furtkę. Trąciłem ją i znalazłem się w starożytnej galerji podziemnej, z której były drzwi do stajen. Wszedłem do stajni krowiej, a zobaczywszy w głębi próżny żłób a obok wiązkę suchego siana, zrobiłem prędko posłanie dla Gastona, zawinąłem go w mój paletot i chustkę fularową, a potem uspokojony co do niego postanowiłem dostać się bliżej uszu pana dzierżawcy, to jest chciałem pukać do mieszkania zajętego przez niego samego.
Ale trzeba było wpierw pokonać dwa ogromne psy górskie, a te mnie tak źle przyjęły, że musiałem co prędzej wrócić się na dawne stanowisko, zamykając im drzwi stajni przed nosem. Znużenie opanowało mnie; rzuciłem się na świeżą wiązkę słomy i przespałem dwie godziny, pomimo obawy, aby mnie nie spostrzeżono i nie wzięto w pierwszej chwili za złoczyńcę, który nocą zakradł się do domu. Nie dniało jeszcze; daremnie siliłem się zasnąć na nowo. Nie mogłem zachować spokju umysłu, chociaż sumienie nic mi nie wyrzucało. We śnie zdany byłem na łaskę imaginacji, która skazywała mnie na szalone i przykre sny. Czułem się więcej rozstrojony jak zmęczony,