Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

którego wyłączny użytek i posiadanie Salcéde sobie zastrzegł. Trzeba więc było znaleźć tę tajemniczą drogę i skorzystać z niej w mojej ucieczce.
Z łatwością znalazłem pod jedną z owczych skór, pokładzionych w salonie na wzór dywanu ukryte drzwi poziome, otwierające się lekko bez zamku i sprężyn. Prowadziły one na dziesięć albo dwanaście drewnianych stopni w dół, z poręczą po jednej stronie. Ujrzałem się w sklepionej piwnicy, opatrzonej edną tylko beczką wina i małym zapasem opałowego drzewa, za który mogłem się ukryć, gdyby kto nadszedł z nienacka. Obszedłem w około piwnicę i znalazłem w starożytnem obniżonem sklepieniu nowe niezamknięte drzwi dębowe, z zamkiem bez klucza. Zapuściłem się w ten otwierający się przedemną kurytarz, narażając, się na spotkanie z panem Salcéde, wracającym z ostatniego swego noclegu w zamczysku. Galerja z początku obmurowana, dalej wykutą była w skale. Wygodnie mogła pomieścić dwoje osób obok siebie idących, ale nie było w niej ani kącika, ani szczeliny, za którą możnaby się ukryć w razie spotkania. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, przypatrując się uważnie tej galerji, dzięki świecy, w którą się zaopatrzyłem. Wkrótce dostałem się do prawdziwej jaskini, szerokiej i nieregularnej, nietkniętej nawet ręką ludzką. Była ona bez wątpienia dziełem wybuchu wulkanicznego. Inne ciasne i niedostępne galerje przytykały do tej głównej, gdzie na wilgotnej ziemi zobaczyłem świeże ślady grubego obuwia Ambrożego. Po dziesięciu minutach zaświecił przedemną jakiś jasny punkcik. Zgasiłem pospiesznie świecę i spoglądałem w stronę tego stałego światełka. Nie było to ruchome światło, tylko biały dzień; jaskinia kończyła się przy rwącym potoku, którego szmer dokładnie rozpoznawałem. Pobiegłem ku niemu, lecz żadnego