Strona:PL Rzym za Nerona (Kraszewski).djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marmurowe podwoje zastałem otwarte, Sabinę z dziecięciem siedzącą we drzwiach górnego piętra i spoglądającą na Rzym oczyma zapłakanemi.
Z poza ogrodów i drzew zieleni widać ztąd było owo morze ognia, jakby kocioł ogromny, wrzący roztopionym kruszcem.
Tak się wpatrzyła i zamyśliła, że mnie ani dostrzegła, gdym nadszedł, ani dosłyszała zbliżającego się kroków. Czekałem chwilę z poszanowaniem, póki się nie ocknie z dumania.
Dziecię spało tuż przy niej na rozesłanych kobiercach i szatach.
Spostrzegłszy mnie nareszcie, zarumieniła się; widziałem jednak, że była mi rada. Jam przystępował do niej zmięszany, upokorzony prawie posądzeniami mojemi pierwszemi, nie wiedząc, jak rzecz rozpocząć.
— Od pierwszego dnia was szukałem i szukam — rzekłem powoli.
— I jakżeś mnie znalazł? — spytała.
— Będę szczerym — odezwałem się. — Gdyście uciekali z domu waszego na Palatynie, dziecię unosząc, z całych sił was ścigałem. Nie wiem, jakim cudem wy i ja przebiliśmy się przez ten tłum w bramie Kapeńskiej.
— Jak to? wy byliście tam ze mną?
— I dalej jeszcze, Sabino — rzekłem — byłem w ogrodzie na Apijskiej drodze, u studni, przy której znikliście mi z oczów, i gdzie okrwawione tylko znalazłem wasze sudarium.
Niespokojna wstała z siedzenia, patrząc na mnie.
— Tu — szepnąłem ciszej, obawiając się, aby nas