Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No... drogi chłopcze... a ja to nie pies? Cóż ty na to? Czyż sądzisz, że mi stępiały zęby? Spróbujemy!
— Majstrze! Jeden pies nie da rady!
— Spróbuję... spróbuję!
— Oni was złapią w pazury, majsterku.
— To i cóż? Nie mam nic... kpię sobie z wszystkich. Jakże uczeszą djabła, który wyłysiał ze starości... ha?
Zaczął tańczyć.
— Ha... ha... ha... a to ci frajda!... tra ra ra... tra... ra ra... hop... siup... hop... siup!
Poparzonemi rękami machał w powietrzu, brał się pod boki i tańczył, jak warjat.
Przybrałem gęstą minę.
— Małpo szkaradna... czyż teraz czas tańczyć, skakać z drzewa na drzewo. Cicho bądź i słuchaj uważnie, co powiem.
Słuchał z roziskrzonym wzrokiem.
— Nie będziesz się śmiał za chwilę. Oświadczam, że natychmiast udaję się i to sam jeden do Clamecy.
— A ja?
— Ty pójdziesz, jako mój ambasador do Dormecy i powiesz magistrowi Nicole, jednemu z naszych ławników, że jutro zabiorą się złodzieje