drobniutką, nagusieńką, tylko przysłoniętą trochę włosami, tłuściutką i taką śliczną. Płomień oblizywał ją już. Krzyknąłem: czekaj! Nie wiedząc już, co czynię, przyskoczyłem, rękami zgasiłem płonące jej stopki, objąłem ją ramionami... dalibóg, całowałem ją, ściskałem i mówiłem z płaczem: Nie dam cię, nie dam cię! Nie bój się, nie spalisz się, daję ci na to słowo! Ale ty mi także dopomóż, Madelon, a uratujemy się oboje!
Nie było czasu do stracenia, bo właśnie... bum... spadł pułap. Nie mogłem wydostać się już tędy, którędy wszedłem. Ale opodal ujrzałem okrągłe okno, wychodzące na rzekę. Wybiłem pięścią szybę i wlazłem głową naprzód. Akurat było miejsca na nas dwoje. Bums! Spadłem prosto w wodę i uderzyłem głową w dno Beuwronu. Na szczęście było miękko, więc tylko napchało mi się do gęby mułu, ale Magdalena wyszła cało z przygody. Ze mną było trochę gorzej. Zasmarowałem się strasznie, opiłem wody, tak że do teraz zgrzyta mi piasek w zębach.
Zresztą niema co dalej opowiadać, jesteśmy oboje cali! Przebaczcie mi, majstrze... przebaczcie, z duszy serca chciałem uratować warsztat, ale nie mogłem!
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/247
Wygląd
Ta strona została przepisana.