Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Malinki moje kochane... zielone jeszcze, ale wnet się zaczną złocić.
Zapadłem w radosną kontemplację, ale wyrwało mnie z zadumy wołanie. Dwaj ludzie ryczeli z poza muru:
— Breugnon... Breugnon! Czyś już umarł?
To Paillard i Chamaille nadsłuchiwali, czy nie dam znaku życia, a nie mogąc się doczekać, poczynali już wielbić moje cnot}’ i wychwalać nieboszczyka.
Wstaję pomaleńku... (o do licha, mój brzuch!) wstaję i zbliżam się zwolna, potem zaś nagle wystawiam głowę i wołam:
— A ku ku!
Rzucili się wstecz.
— Breugnon... chłopcze drogi... więc nie umarłeś?
Śmieją się i plączą z radości, ja zaś pokazuję im język.
— Żyją jeszcze poczciwi ludziska!
Wyobraźcie sobie, że te draby trzymały mnie przez całe dwa tygodnie w moim nędznym szałasie, aż się przekonali wyraźnie, że jestem zupełnie zdrów. Muszę przyznać, że nie dali mi cierpieć niedostatku. Miałem tedy i mannę i wodę (wodę ze skały Noego), a nawet codziennie