nie dopisuje. W ścisłej komitywie z trójką butelek, a raczej z duchami w nich zamkniętemi, wędrowałem widać po rozłogach tak dalekch, że utraciłem wszelki kontakt z ziemią.
O północy spostrzegłem, że siedzę we własnym ogrodzie na grządce truskawek, rozduszając pośladkami mięsiste, chłodne owoce i gapię się na niebo widne poprzez gałęzie owocowego drzewa.
Podziwiałem kontrast blasku nieba i cienia ziemi, a księżyc sterczał mi nad głową, tworząc niby róg. Tuż obok czerniło się wężowisko splątanych, długich korzeni winorośli. Wyglądały niby piekielne stwory, czy węże, czyhające na duszę grzesznika, gdy wyjdzie z ciała.
Skąd się tu wziąłem, niewiadomo. Zapewne chciałem przed śmiercią, obyczajem bohaterów Rzymu, powiedzieć mowę! Na pośladkach nie umiera Rzymianin! Sursum corda! Musiałem wtedy wstać i, szukając słuchaczy, udałem się w kierunku gdzie rosła kapusta. Wprawdzie nie miała ona jeszcze głów... ale trudno... A może też miałem zamiar poszukać czosnku. Powiadają, że w braku wina, najlepsza rzecz przeciw zarazie jest czosnek.
Ostatecznie, zaledwo znalazłem się w ogrodzie, opanował mnie czar nocy. Niebo sklepiło się cudnie nade mną niby ogromna
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/206
Wygląd
Ta strona została przepisana.