Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Każda partja dodawała odwagi swemu wyścigowcowi:
— Huź! Huź Bierz go, panie Grosset! Złap go za pysk, Petaud! Raz w zęby, a dobrze pyszałka! Nuże, stary ośle, wio!
Ale współzawodnicy nie brali się za bary, z obawy nadwerężenia odświętnych strojów. I spór trwałby zapewne jeszcze długo, gdyby nie interwencja proboszcza. Bał się nieboraczek, że obiad weselny pójdzie na nic, przeto nadbiegł pospiesznie i zaczął godzić.
— Drogie owieczki moje — mówił — Pan Bóg się niecierpliwi, a obiad czeka. Tego czynić nie wolno. Czyż mamy wprawiać Stwórcę w zły humor z powodu nadmiernie długiego trzymania otworem kościoła? Czyż warto dla takiej drobnostki pozbywać się smacznego jadła? Wypierzemy swe brudy w domu... a teraz zgoda!
Jeśli nawet tak nie mówił, (bo nie słyszałam ni słowa) to sens musiał być taki, gdyż niebawem ujrzałem dwie potężne ręce obejmujące się czule, oraz dwie pyzate gęby zbliżone ku sobie w braterskim pocałunku. Potem wyszli, ale razem w jednej linji, niby dwie kolumny, pośrodku których widniał okazały brzuch proboszcza. Było tedy trzech dygnitarzy miast dwu, na pierwszem miejscu, a sens moralny z tego taki,