Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzyków, gdy go znajdziesz“ — a chyba uwierzycie, że śniadanie niebardzo mi smakowało, i że z ciężkiem sercem wyruszyłem na poszukiwanie skarbu w towarzystwie ludzi, którzy mnie pojmali.
Tworzyliśmy dziwny orszak; zdumiałby się, gdyby nas tak kto zobaczył! Wszyscy byliśmy odziani w zasmolone ubrania marynarskie, a wszyscy, prócz mnie, byli uzbrojeni od stóp do głów. Silver przewiesił sobie przez ramię dwie rusznice, jedną sprzodu, a drugą styłu; do boku przypasał wielki kordelas, a w każdej kieszeni swego wciętego surduta miał pistolet. Osobliwego wyglądu przydawał mu „Kapitan Flint“, który siedział na jego ramieniu, papląc bez związku strzępami gwary żeglarskiej. Ja, opasany liną na biodrach, szedłem z uległością za kucharzem, który dzierżył luźny koniec powroza bądź w wolnej ręce, bądź w swych potężnych zębach. Słowem, byłem całkowicie podobny do cygańskiego niedźwiedzia.
Reszta ludzi była rozmaicie objuczona. Jedni dźwigali kilofy i łopaty — gdyż był to najpierwszy sprzęt, który wynieśli na ląd z Hispanioli, — inni byli obładowani wędliną, pieczywem i wódką, przeznaczoną na obiad. Wszystkie te zapasy pochodziły z naszego składu i mogłem się przekonać o prawdziwości słów Silvera, wypowiedzianych zeszłej nocy. Gdyby on i jego rabusie nie zawarli układu z doktorem, tedy, odcięci od okrętu, musieliby poprzestawać na czystej wodzie i na łupach z polowania. Woda nie byłaby im bardzo do smaku, a żeglarz zazwyczaj bywa lichym myśliwym. Zresztą jeżeli tak marnie zaopatrzyli się w żywność, tedy prawdopodobnie także nie mieli poddostatkiem prochu.
W takim rynsztunku wyruszyliśmy wszyscy po-