Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasem wam odpowiem, że wasza czarna plama nie jest warta i jednego suchara. Co potem, zobaczymy!
— Eh! — odrzekł Jerzy — nie jesteś jeszcze naszym więźniem; jesteśmy tu wszyscy równi i jako tacy, mówimy... bez używania przemocy. Po pierwsze, naszą wyprawę zamieniłeś w rzeź... Musiałbyś być człowiekiem bezczelnym, gdybyś temu zaprzeczył! Powtóre, wypuściłeś bezinteresownie nieprzyjaciela z tej pułapki. Dlaczego chcieli oni wyjść stąd? Nie wiem tego, ale pewnie ułożyli sobie jakiś zmyślny plan... Po trzecie, nie pozwoliłeś nam iść na nich przez moczary. Przeniknęliśmy cię nawskroś, Janie Silverze. Chcesz obłowić się zdobyczą — w tem twoja wina. Wreszcie, po czwarte, oto ten chłopak...
— Czy to wszystko? — zapytał Silver spokojnie.
— Chyba wystarczy — obruszył się Jerzy. — Wszyscy będziemy wisieć i prażyć się na słońcu za twoją nieudolność.
— Dobrze, dobrze, a teraz uwaga! Odpowiem wam na te cztery punkty; odpowiem na każdy zosobna. A więc tę wyprawę zamieniłem na rzeź... wszak tak? Dobrze, powiem wam na to, żeście wszyscy wiedzieli i wiecie, czego chciałem; i wszyscy wiecie, że gdyby tak się było stało, jak mówiłem... gdybyśmy byli na pokładzie Hispanioli tej nocy, jak zawsze, wszyscybyśmy żyli i bylibyśmy dobrej myśli, mając wbród jadła i napoju, a skarb byłby już złożony na okręcie, do kroćset! Kto mi się sprzeciwiał? Kto mnie przymuszał, choć byłem prawie kapitanem? Kto wręczał mi czarną plamę w tym dniu, kiedyśmy lądowali, i rozpoczął tę zabawę? Ach, były to ładne pląsy... już tu do was należę... skończą się tańcem na stryczku... w Doku Stracenia koło Londynu... tak jest! Ale kto