Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzielnego chłopca i jako mój własny obraz z czasów, gdy byłem sam młody i ładny. Zawsze chciałem, żebyś się do nas przyłączył, wziął swoją część i umarł jako wielki pan... a teraz, mój ptasiu, sam do rozumu przychodzisz. Kapitan Smollett jest doskonałym marynarzem, jak o tem przekonywałem się z każdym dniem, ale ma twardą rękę i lubi karność. „Obowiązek to obowiązek“ — powiada... i ma słuszność. Teraz ty uciekłeś od kapitana. Sam doktór ma z tobą na pieńku; powiadał: „niewdzięczny nicpoń“, gdy wspominał ciebie. Krótko mówiąc, cała historja tak się mniejwięcej przedstawia: nie możesz już wracać tam, gdziebyś chciał, bo oni cię już nie chcą... Zanim więc wyruszysz z trzecią drużyną okrętową na własną już rękę, a może sam jeden, musisz wpierw zawrzeć sojusz z kapitanem Silverem.
Póty wszystko szło dobrze. Zatem moi druhowie żyli, a choć częściowo wierzyłem w prawdziwość zapewnień Silvera, że partja „kajutowa“ była na mnie rozjątrzona za samowolne oddalenie się, jednakże to co usłyszałem, więcej mnie pocieszyło niż przygnębiło.
— Nie wspomnę ci już o tem, że jesteś w naszych rękach, — mówił dalej Silver — chociaż mamy cię w garści, możesz być tego pewny! Będę starał się przemówić ci do rozumu; nigdy nie widziałem, aby coś dobrego wyszło z pogróżek. Jeżeli ci się podoba służba u nas, to dobrze, przystań do mnie! a jeżeli nie, to masz, Jakóbku, prawo powiedzieć mi o tem szczerze i otwarcie! Z całą chęcią cię słucham, kamracie. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli kiedy jakikolwiek żeglarz był bardziej uprzejmy ode mnie!
— Czy mam odpowiedzieć... na to wszystko? — zapytałem drżącym głosem. Mimo pochlebstwa i poufa-