Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słychać najmniejszego szmeru, oprócz szumu wiatru.
Zatrzymałem się, przejęty zdziwieniem, a może i obawą. Nie było naszym zwyczajem zakładać duże ogniska, gdyż według rozporządzenia kapitana oszczędzaliśmy paliwa, przeto zacząłem się obawiać, że zaszło coś niedobrego podczas mej nieobecności.
Przekradłem się koło wschodniego narożnika, trzymając się cały czas w cieniu, a w dogodnem miejscu, gdzie mrok był najgęstszy, przelazłem przez palisadę.
Dla wszelkiej pewności układłem się na czworakach i poczołgałem się bez szelestu do węgła domu. Skoro podszedłem bliżej, serce moje doznało nagle wielkiej ulgi. Chrapanie samo przez się nie jest przyjemnym odgłosem i często kiedyindziej uskarżałem się na nie, lecz w owej chwili wydało mi się, że słyszę muzykę, gdy doszło do mych uszu głośne i spokojne chrapanie śpiących mych przyjaciół. Okrzyk straży nocnej na okręcie, owe przemiłe słowa: „Wszystko w porządku!“ nie podziałały na mnie nigdy bardziej uspokajająco.
Narazie jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: pełniono tu wartę haniebnie opieszale. Gdyby tak Silver ze swymi drapichrustami podlazł pod ich stanowisko, żywa dusza nie doczekałaby brzasku dnia. Otóż co się dzieje (myślałem sobie), gdy kapitan jest raniony...!
I począłem znów łajać sam siebie surowo za opuszczenie ich w takiem niebezpieczeństwie, gdy było zamało ludzi do zaciągania straży.
Dotarłszy do dźwierzy, podniosłem się na równe nogi. Wewnątrz było ciemno, że, choć oko wykol, nie mogłem niczego rozeznać. Słuchem wyróżniałem za to nieprzerwany pomruk chrapiących i jakiś cichszy