Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział dwudziesty piąty.
ZRYWAM KORSARSKĄ BANDERĘ.

Zaledwie zdobyłem oparcie na bukszprycie, gdy rozpuszczony kliwer na innej linie załopotał i wzdął się z łoskotem podobnym do huku działa. Okręt, wykonawszy nagły zwrot, zatrząsł się aż po sam kil, za chwilę jednak, gdy wzdymały się jeszcze inne żagle, kliwer znów zatrzepotał i obwisł nieruchomo.
Wstrząs ten omal nie strącił mnie w morze; nie tracąc więc czasu, przeczołgałem się wzdłuż bukszprytu i głową wprzód stoczyłem się na pokład. Znalazłem się po nawietrznej stronie przedniego kasztelu, a grotżagiel, który jeszcze się wzdymał, zasłaniał przede mną sporą połać tylnego pokładu. Przed sobą nie widziałem żywej duszy. Deski, których nie zmywano od czasu rokoszu, były upstrzone licznemi śladami obłoconych stóp, a próżna butelka, ułamana w szyjce, turlała się jak żywa tam i spowrotem w szpygatach.[1]

Naraz Hispaniola stanęła wprost naprzeciw wiatru. Kliwry, znajdujące się poza mną, chrzęsły głośno, ster zgrzytnął, cały okręt począł sapać i trząść się, jak człowiek w chorobie; w tejże chwili grotreja przekrzywiła się, jedna z bras z turkotem przesunęła

  1. Kanaliki do odprowadzania wody z pokładu okrętu.