Przejdź do zawartości

Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że byłem trzeźwy... byłem jedynie zmęczony, jak pies... Ale gdybym się obudził o sekundę wcześniej, przyłapałbym was na gorącym uczynku... o tak! Nie byłby on już trupem, skoro do niego przyszedłem... nie, nie!...
— Tak? — wycedził kapitan Smollett z chłodnym spokojem.
Wszystko, co Silver powiedział, było dla niego zagadką, lecz niktby się tego nie domyślił z jego głosu. Natomiast ja począłem domyślać się potrochu. Przyszły mi na myśl ostatnie słowa Ben Gunna. Zacząłem domyślać się, że złożył on wizytę korsarzom, gdy leżeli pijani dokoła ogniska, i z radością obliczałem, że mamy teraz do czynienia tylko z czternastu nieprzyjaciółmi.
— Tak, przystępuję teraz do sedna sprawy — rzekł Silver. — Chcemy mieć skarb i musimy go mieć. Taki jest nasz warunek! Wy, zdaje mi się, chcecie czemprędzej ocalić swe życie... Taki jest wasz warunek. Macie tę mapę, prawda?
— Możliwe — odparł kapitan.
— O, wiem dobrze, że macie — mówił dalej Długi Jan. — Nie potrzebuje pan mydlić oczu... na nic się to nie przyda, zapewniam pana. Chodzi nam o tę mapę — jej się domagamy. Ja osobiście nie mam do pana żadnej urazy...
— Moja osoba tu nie należy do rzeczy — przerwał kapitan. — Wiemy dokładnie, co zamierzałeś uczynić i nie lękamy się, a teraz sam widzisz, że nic nie wskórasz.
Popatrzał na niego spokojnie i w dalszym ciągu napychał fajkę tytoniem.
— Jeżeli Abe Gray... — wybuchnął Silver.