Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skolei inny głos zaczął odpowiadać. Potem ozwał się znów głos pierwszy, po którym poznałem Silvera, i płynął przez długą chwilę, jak rwący potok, zaledwie raz czy dwa przerwany przez głos drugi. Sądząc z brzmienia, musieli rozmawiać poważnie, a czasami nawet z gniewem, lecz ani jedno zrozumiałe słowo nie doszło do mych uszu.
Wkońcu rozmawiający snadź się zatrzymali, a może usiedli, gdyż nietylko gwar ich rozmowy przestał się przybliżać, ale nawet ptaki uspokoiły się nieco i poczęły wracać do swych gniazd na trzęsawisku.
Wtedy uświadomiłem sobie, że zaniedbuję swoją powinność; boć jeżeli okazałem się tak nierozsądny, że ośmieliłem się iść na wybrzeże w towarzystwie tych rzezimieszków, tedy zdobyć się mogłem przynajmniej na podsłuchanie ich knowań, przeto najwyraźniejszem zadaniem mojem w chwili obecnej było podejść ku nim jak najbliżej, pod dogodną zasłoną płożących się drzew.
Kierunek, w którym znajdowali się rozmawiający, oznaczyć można było dokładnie nietylko na podstawie dźwięków ich głosu, ale i po zachowaniu się kilku ptaków, które jeszcze z niepokojem krążyły nad głowami niepożądanych natrętów.
Pełznąc na czworakach, podkradałem się ku nim zwolna lecz wytrwale. Wreszcie, podnosząc głowę do szpary między liśćmi, mogłem widzieć wyraźnie małą, zasłoniętą drzewami kotlinę wbok od moczaru, gdzie Długi Jan Silver i jeden z załogi stali, zwróceni do siebie nawzajem twarzami w rozmowie.
Słońce rzucało na nich swe skwarne promienie. Silver odrzucił wbok na ziemię kapelusz, a swą pociągłą, układną, jasną twarz, błyszczącą od rzęsistego potu,