Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tek, niech mnie piorun trzaśnie! Wtedy zobaczymy. Gdybym mógł na was wszystkich polegać, zatracone śledzie holenderskie, pozwoliłbym kapitanowi Smollettowi przewieźć nas pół drogi spowrotem, zanimbym uderzył na niego.
— Na cóż to? Zdaje mi się, że wszyscy znamy się na żeglarstwie — rzekł młody Dick.
— Wszyscyśmy psa warci, wiedz o tem — przerwał Silver. — Umiemy wprawdzie sterować, lecz kto tu umie rozkazywać? Wszyscybyście partaczyli, moi panowie, od pierwszego do ostatniego. Jeżeli mi się uda, zmuszę kapitana Smolletta, żeby nas przynajmniej naprowadził na właściwą drogę spowrotem; wtedy nie będziemy narażeni na znalezienie się pewnego pięknego poranku pod wodą. Lecz ja znam się na was. Z nimi skończę na wyspie, skoro tylko ładunek znajdzie się na pokładzie; tyle mojego dla nich miłosierdzia. Lecz ty nigdy nie jesteś zadowolony... o ile nie jesteś pijany. Doprawdy, wiele zdrowia mnie kosztuje jazda z takimi, jak ty!
— Powoli, powoli, Długi Janie! — zawołał Izrael. — Któż ci staje okoniem?
— No powiedz, co myślisz, ile ja już widziałem okrętów rozbitych? a ilu chłopców, dzielnych i żwawych, sczerniałych od słońca na placu kaźni? — krzyczał Silver — a wszyscy zginęli przez tę gorączkowość i jeszcze raz gorączkowość! Co nagle, to po djable, słyszysz? Już widziałem niejedną rzecz na morzu, tak, widziałem! Jeżeli będziesz pilnował tylko kierunku drogi i wiatru, a o nic więcej się nie troszczył, będziesz jeździł powozem, zobaczysz. Ale do tego pewno nie dojdzie, bo znam cię, jak własną kieszeń. Naza-