Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A czy masz zaufanie do swej baby? — zapytał tamten.
— Panowie szczęścia — odrzekł kucharz — zwykle niedowierzają sobie nawzajem i mają słuszność, bądź tego pewny. Ale mam na wszystko sposoby. Jeżeli który marynarz (oczywiście z tych, co mnie znają) znajdzie karteczkę przywiązaną do swej liny, to już nie będzie żył na tym samym świecie, na którym żyje stary Jan. Byli tacy, co bali się Pew, i tacy co bali się Flinta, ale sam Flint bał się mnie. Bał się mnie i był z tego dumny. Załoga okrętu Flinta była najdzikszą załogą, jaka pływała po morzach; sam djabeł lękałby się iść z nią na morze. Ale powiadam ci, że nie jestem człowiekiem zarozumiałym i sam widzisz, jak łatwo zawieram z kimś przyjaźń; lecz kiedy byłem kwatermistrzem, nikt starych korsarzy Flinta nie przezywał baranami. Możesz być pewny siebie na okręcie starego Jana.
— No, powiem ci — rzekł młokos, — że nie podobało mi się ani trochę to przedsięwzięcie, póki nie wdałem się w rozmowę z tobą, Janie. Lecz podaję ci oto rękę w tej sprawie.
— Jesteś dzielnym chłopcem i zgrabnym do tego — odpowiedział Silver, potrząsając jego dłońmi tak serdecznie, że aż beczka zadygotała — i masz postawę na pana szczęścia! Zwąchałem to oddawna.
W tym czasie zacząłem domyślać się znaczenia ich wyrażeń. Pod „panem szczęścia“ rozumieli poprostu ni mniej ni więcej, jak pospolitego opryszka, a mała scena, którą podsłuchałem, była ostatnim aktem przekupywania jednego z uczciwych marynarzy — może ostatniego, jaki jeszcze pozostał. Lecz w tym względzie mogłem rychło się pocieszyć, gdyż Silver gwizdnął